USA (3/3) - Szlakiem Parków Narodowych
Yellowstone, Craters of the Moon, Reno, Yosemite, San Francisco
Podróżnie
Rys. Mapa Warszawa - Los Angeles.
Yellowstone, kraina żółtych kamieni i sympatycznego Misia Yogi, przywitała nas melancholijnym deszczem. Po serii upalnych dni, spędzonych w pustynnych rejonach Kalifornii, Arizony i Utah, z ulgą odetchnęliśmy wilgotnym, przesyconym zapachem igliwia powietrzem. A był to dopiero początek niespodzianek…
Fot. Park Narodowy Yellowstone – deszczowa impresja
Yellowstone to najstarszy park narodowy na świecie, założony przez Kongres i prezydenta Ulyssesa S. Granta (tego samego, który n i e podpisał ustawy o ochronie bizonów) w 1872 r. Leży na terenach stanów Montana, Wyoming i Idaho, na wulkanicznym płaskowyżu, a jego znaczną część stanowi gigantyczna kaldera (o powierzchni ponad 4400 m2) – pamiątka po trzech kolejnych eksplozjach superwulkanu. Patrząc na spokojne, porośnięte sosnami wydmowymi zbocza Gór Skalistych i beztroskiego łosia, zapominamy na kilka chwil, że znajdujemy się na… największej geologicznej bombie zegarowej świata.
Fot. Yellowstone - podpatrując łosia
Nieopodal pasie się grupka bizonów – to tylko część liczącego ok. 6 tysięcy osobników stada, ostatniego, które żyje na wolności w Ameryce Północnej. Przed przybyciem Kolumba żyło ich tu prawie 100 milionów. Jeszcze na początku XIX w. ich stada na Wielkich Równinach rozciągały się aż po horyzont - na długość niemal 100 km i szerokość 40 km. W 1900 r., po wielkiej, trwającej pół wieku masakrze, na wolności zostało ich zaledwie… 25 sztuk.
Fot. Stadko bizonów na łąkach Yellowstone
Północnoamerykańscy Indianie, polujący na bizony przez tysiące lat, uważali je za święty dar bogów. Żywili się ich mięsem, z ich skór robili ubrania, buty, naczynia, łóżka, łodzie i namioty, z kości – broń, ozdoby, narzędzia i zabawki, z rogów i kopyt pozyskiwali klej, a z włosów – mocne i trwałe nici. Na pozbawionych drzew preriach bezcenne okazywały się również bizonie odchody, które po wysuszeniu używano w charakterze opału, a także jako... wsad do fajek oraz (nie bujam!) dziecięce pieluchy.
W Yellowstone, gdzie od niemal 150 lat bizony są objęte całkowitą ochroną, można na nie polować bez ograniczeń – oczywiście wyłącznie przy pomocy aparatów fotograficznych i kamer :)
Mnie udało się „ustrzelić” z bliska taką oto sympatyczną parkę:
Fot.Yellowstone – Państwo Bizonowie na kolacji :)
Następnego ranka wyruszamy na całodzienną wycieczkę po atrakcjach Yellowstone National Park. Choć deszcz dawno już przestał padać, wokół wciąż słychać szum wody i widać unoszące się w niebo obłoki pary – co przypomina nam, że jesteśmy w krainie gejzerów, gorących źródeł, wulkanów błotnych, fumaroli i wodospadów. Chodzimy właśnie po największym aktywnym wulkanie na naszej planecie!
Fot.Jedna w „wybuchowych” atrakcji Yellowstone – Gejzer Castle
Tu wolno poruszać się tylko po wyznaczonych trasach, inaczej 4 miliony turystów, co rok odwiedzających to niezwykłe miejsce, zadeptałoby ze szczętem teren całego płaskowyżu.
Fot.Park Yellowstone – trasa turystyczna
Żółte siarkowe skały, od których pochodzi nazwa Yellowstone, są zapowiedzią dalszych niezwykłych widoków. Od czasu do czasu wiatr przywiewa paskudny smród zgniłych jaj – to znak, że w gdzieś w pobliżu znajdują się fumarole, czyli szczeliny, z których wydostają się gorące, wulkaniczne gazy, bogate w siarkowodór. Nie pozwalają nam zapomnieć, że pod cienką skorupką tej rajskiej krainy ukrywa się prawdziwe wulkaniczne piekło: 46 tysięcy kilometrów sześciennych roztopionych skał, o temperaturze ponad tysiąca stopni Celsjusza.
Fot.Wulkaniczny krajobraz Parku Yellowstone
Ogrzane przez płynną magmę, ukrytą pod powierzchnią kaldery, słynne gorące źródła, przez setki tysięcy lat odkładając związki wapnia i barwnej krzemionki, ukształtowały na zboczach gór i w dolinach niesamowite formacje skalne. U zarania istnienia Parku Narodowego jego strażnicy – tzw. rangersi, musieli bronić tych cudów przyrody przed przedsiębiorczymi mieszkańcami okolic Yellowstone, którzy próbowali przekształcić je w prywatne pralnie i baseny kąpielowe. Rangersom nie udało się jednak upilnować wszystkich amatorów mocnych wrażeń - podobno w miejscowych gejzerach ugotowało się żywcem co najmniej dwadzieścia osób.
Fot.Gorący „wodospad tarasowy” na zboczach doliny Mammoth Hot Springs
Fot.Yellowstone – Mammoth Hot Springs
Błękitne oko Beauty Pool wygląda całkiem niewinnie, ale to jeden z licznych stożków superwulkanu, ukrytego pod naszymi stopami. Kąpiel w nim skończyłaby się dla człowieka śmiertelnym poparzeniem – temperatura wody waha się tu od 73 do 79 stopni Celsjusza!
Fot.Gorące źródło Beauty Pool na terenie Yellowstone Upper Geyser
Zbliżamy się do jednego z piękniejszych widoków Yellowstone, choć na razie ponury krajobraz, w którym snują się mgliste opary, wygląda niezbyt zachęcająco. Wydaje się, że ziemia dyszy tu z wysiłkiem – i nie ma w tym żadnej przesady, bo pomiary satelitarne wykazały, iż grunt w kalderze Yellowstone rzeczywiście podnosi się i opada w rytmie powolnego oddechu (średnio ok. 7 cm rocznie).
Fot. Yellowstone – pejzaż Upper Geyser
I wreszcie jest! Fantastyczne „okno do wnętrza Ziemi”, czyli słynny Morning Glory Pool, znany także jako Morning Glory Spring. Swoje niezwykłe barwy zawdzięcza ciepłolubnym gatunkom sinic, które świetnie czują się w temperaturze 70 stopni Celsjusza oraz… przesądnym turystom, którzy – mimo zakazu - ciągle wrzucają w jego otchłań monety i inne drobiazgi „na szczęście”. Powoduje to zatykanie się niektórych wylotów gorącej wody i prowadzi do rozwoju bakterii, które zmieniają zabarwienie wody i brzegów basenu. Co jakiś czas administracja parku zmuszona jest oczyszczać basen przy pomocy kontrolowanych eksplozji. Po jednej z nich, przeprowadzonej w 2004 r., wydobyto aż 2700 monet. Ja i bez wrzucania czegokolwiek miałem szczęście, bo akurat kiedy robiłem zdjęcie, zza chmur na moment wyszło słońce :)
Fot.12 Jeden z „klejnotów” Yellowstone - gorący Morning Glory
Turyści pełnią także pożyteczną funkcję: ich wielkie zgromadzenie jest nieomylnym znakiem, że docieramy właśnie w pobliże innej mega-atrakcji Yellowstone – widowiskowego gejzeru Old Faithful. Stary Wiarus jest najbardziej znanym i najbardziej punktualnym aktywnym gejzerem na Ziemi - wybucha regularnie mniej więcej co 55-100 minut i po gęstości tłumu już z daleka można zorientować się, czy udało się nam zdążyć na ten fantastyczny spektakl natury :)
A jest na co popatrzeć, bo strumień wrzątku strzela w niebo fontanną wysoką na ok. 40 metrów, wyrzucając podczas kilkuminutowej erupcji do 30 tysięcy litrów wody!
Fot. Z lewej - tłumy oczekujące na aktywację gejzera Old Faithful; z prawej – eksplodujący Stary Wiarus w pełnej krasie
Zanim pożegnamy Yellowstone, chciałbym opowiedzieć Wam dwie związane z tym miejscem historie: jedną przerażającą, która może się wydarzyć i jedną naprawdę niesamowitą, która toczy się tu i teraz.
Ta przerażająca dotyczy przyszłości – uczeni szacują, że jeśli superwulkan Yellowstone wybuchnie w najbliższym czasie, wieloletnia „wulkaniczna zima” spowoduje śmierć 5 miliardów ludzi i wyginięcie ogromnej ilości gatunków roślin i zwierząt na naszej planecie. Dotychczas Yellowstone wybuchał trzy razy, średnio co 600-700 tysięcy lat, za każdym razem powodując ekologiczną katastrofę. Ostatnia erupcja miała miejsce 640 tysięcy lat temu, więc… świat, jaki znamy, może wkrótce zniknąć. Pesymiści twierdzą, że może się to stać nawet za naszego życia.
Fot. Wielki Kanion Yellowstone
Patrząc w głąb Kanionu Yellowstone, na wodospady i meandry potężnej rzeki, żłobiącej siarkowe skały od 200 tysięcy lat, myślę o innej historii – tej, która właśnie toczy się w tych pięknych dekoracjach natury. To historia o wilkach, które zmieniły bieg rzek w Yellowstone. Nie wierzycie? Opowiem Wam, jak to się stało.
W latach dwudziestych ubiegłego wieku wszystkie tutejsze wilki zostały wystrzelane przez okolicznych farmerów. Początkowo wszyscy byli z tego bardzo zadowoleni, ale po kilkudziesięciu latach rajska kraina zaczęła zmieniać się w pustkowie: rzeki gwałtownie przyspieszyły, a z terenu parku zaczęły znikać kolejne gatunki roślin i zwierząt. W 1995 roku, po 70 latach nieobecności, wilki – dzięki naciskom ekologów – powróciły na płaskowyż. I wtedy zaczął się cud: niewielkie stado szarych drapieżników w ciągu niecałych dwudziestu pięciu lat powstrzymało katastrofę ekologiczną w Yellowstone. Jak wilki tego dokonały?
Przede wszystkim znacznie zredukowały liczebność stad jeleni wapiti, które pod nieobecność swoich naturalnych wrogów rozmnożyły się tak, że ogołociły z traw, młodych drzewek i krzewinek zbocza dolin i wąwozów płaskowyżu, co doprowadziło do gwałtownej erozji gleby, przyspieszenia biegu rzek i lawinowych zmian w całej biosferze.
Obecnie drzewa i krzewy zaczynają powoli odrastać, więc powróciły tu drzewolubne bobry, zwane „inżynierami ekosystemu”. Budowane przez nie tamy spowalniają bieg rzek i tworzą środowisko sprzyjające osiedlaniu się innych zwierząt: wydr, piżmaków, gadów, płazów i ryb. W porośniętych młodymi drzewami dolinkach Yellowstone znów słychać śpiew ptaków, a w bujnych trawach rozmnożyły się króliki i myszy, przedtem wybite przez kojoty (których liczebność też ograniczają wilki). Na obecności wilków skorzystały też jastrzębie, kruki, orły bieliki, łasice, lisy, borsuki oraz niedźwiedzie grizzli i baribale, żywiące się pozostawioną przez szarych łowców padliną, a także owocami z odrastających krzewinek. I tak zabójcze wilki zmieniły bieg rzek i uratowały przed zagładą ekosystem Yellowstone. Happy end? Nie całkiem.
Ta historia jeszcze się nie skończyła, bo wojna z wilkami trwa - okoliczni farmerzy, którzy niepokoją się o swoje stada, wciąż domagają się od władz przywrócenia prawa do polowań na drapieżniki. Przyszłość tej niezwykłej krainy zależy więc zarówno od kapryśnych sił natury, jak i równie kapryśnej polityki...
Prosto z Yellowstone udajemy się na małą wycieczkę na… księżyc :) Krajobraz Księżycowych Kraterów (Craters of the Moon) w Idaho tworzą ogromne połacie zaschniętej lawy i żużlu, poprzecinane głębokimi rowami (tzw. ryftami tektonicznymi, jednymi z najgłębszych na ziemi) i urozmaicone gdzieniegdzie wielkimi głazami, wyrzuconymi niegdyś przez gwałtowne erupcje wulkanów. Gdyby nie szarobłękitne niebo i drobna roślinność (zdarzają się nawet „księżycowe drzewa”), naprawdę można by pomyśleć, że spacerujemy po powierzchni naszego naturalnego satelity. Nic dziwnego, że astronauci z NASA trenowali tu przed wyprawą na Księżyc...
Fot. Nieziemski krajobraz Księżycowych Kraterów w
Craters of the Moon to rezerwat, a zarazem pomnik przyrody, położony na płaskowyżu Snake River, na wysokości 1800 m n.p.m. Naukowcy nazywają to miejsce „młodym obszarem geologicznym”, bo powstał całkiem niedawno, w okresie od 15 do 2 tysięcy lat temu. Ukształtowało go osiem wielkich erupcji i towarzyszące im liczne trzęsienia ziemi. Pełno tu naturalnych jaskiń i kraterów, które entuzjaści potrafią zwiedzać całymi tygodniami. Kto ma szczęście (i dobre oko), może przywieźć z wyprawy do Księżycowych Kraterów kawałki lawy z odciśniętymi śladami drzew, które rosły tu przed kilkunastoma tysiącami lat. Na wyprawę do Craters of the Moon potrzebne są mocne buty i solidny zapas wody, bo w lecie jest tu wyjątkowo sucho, a lawa nagrzewa się od słońca nawet do temperatury 70 stopni Celsjusza. Ci, którzy zdecydują się zostać na noc, mogą podziwiać niesamowity widok pasa Drogi Mlecznej, przepływającej majestatycznie nad księżycowym krajobrazem
Fot. Wieczorny biwak w Craters of the Moon – w oczekiwaniu na wzejście Mlecznej Drogi
Opuszczamy nieziemskie pustkowia Craters of the Moon i udajemy się w kierunku cywilizacji. Przed nami spieczona słońcem, pustynna Nevada i jej drugie co do wielkości miasto - Reno, zwane małym Las Vegas. Niegdyś była to prawdziwa „jaskinia hazardu”, dziś wiele dawnych kasyn zamieniono na hotele, motele i restauracje. Choć nie jesteśmy amatorami gier hazardowych, trafiamy „główną wygraną”: w sercu miasta odbywa się właśnie fantastyczna parada tuningowanych starych samochodów!
Fot.Reno, Nevada – parada zabytkowych samochodów
Stan Nevada (to hiszpańskie słowo oznacza „śnieżysta”, a nazwa wzięła się od wznoszących się na horyzoncie gór Sierra Nevada) słynie nie tylko z hazardu, lecz także z dawnych poligonów atomowych (odbyło się tu ponad 900 próbnych wybuchów!), kopalni miedzi, srebra i złota, hodowli bydła oraz... licznych obserwacji UFO. Amatorzy latających spodków i zielonych ludzików mogą się tu przejechać słynną Extraterrestrial Highway (Pozaziemską Autostradą), my jednak wolimy zostać w Reno i popróbować miejscowych przysmaków. Menu powala przede wszystkim ilością cholesterolu: na śniadanie stek z jajkiem, na lunch stek z frytkami, za to na obiad – urozmaicenie: ogromny stek z zestawem sosów i frytkami :)
Fot. „CAL- NEVA Reno’s best bet” czyli „najlepszy zakład” (żywieniowy) w Reno :)
Wieczorem Reno rozbłyskuje feerią świateł, a pod słynnym neonem, informującym, że jesteśmy właśnie w „największym małym mieście na świecie”, wciąż przeciąga niekończąca się parada starych automobili...
Fot Reno – największe małe miasto świata w nocnej odsłonie
Następnego dnia biegnącą przez pustynię autostradą wracamy do Kalifornii i zmierzamy w kierunku zachodnich zboczy gór Sierra Nevada. Tu, wśród potężnych bloków skalnych, wypiętrzonych 25 milionów lat temu, a 3 miliony lat temu oszlifowanych i wyżłobionych przez lodowiec, ukrywa się prawdziwy klejnot: uznawana za najpiękniejszą na świecie Dolina Yosemite.
Fot. Pejzaż Doliny Yosemite z rzeką Merced. W tle – słynny monolit El Capitan
Przez długi czas miejsce to pozostawało niedostępnym dla białego człowieka królestwem roślin i dzikich zwierząt oraz siedzibą Indian, którzy zamieszkiwali te tereny od 4 tysięcy lat. Na początku XIX. wieku wieści o kalifornijskich żyłach złota zmobilizowały awanturników i poszukiwaczy, którzy pod hasłem „Go West!” rozpoczęli szturm na niezdobyte dotąd przełęcze Sierra Nevada. Na prawie pół wieku dolina stała się areną krwawych zmagań regularnej armii i ochotniczych grup górników z jej rdzennymi mieszkańcami. Eksterminację Indian i rabunkową gospodarkę Yosemite zakończył w 1890 r. dekret Kongresu, który ustanowił tu park narodowy i rezerwat przyrody. Dziś miejsce to przyciąga rocznie blisko 4 miliony poszukiwaczy pięknych widoków oraz… amatorów mocnych wrażeń.
Miłośnicy natury mogą tu kontemplować pokryte zielenią i kwiatami dolinki, majestatyczne lasy sekwoi olbrzymich oraz zachwycające wodospady. Największy i najsłynniejszy z nich – Wodospad Yosemite – spływa w trzech kaskadach białym pióropuszem wody z zawrotnej wysokości 740 metrów!
Fot. Jedna z kaskad Wodospadu Yosemite
Przez lornetkę lub zoom w aparacie można dojrzeć, jak po pionowych, granitowych ścianach El Capitan, wznoszących się na prawie kilometr nad dnem doliny, pełzną niczym mrówki alpiniści. Zdobycie szczytu El Cap (jak pieszczotliwie nazywają go w swoim żargonie wspinacze) zajmuje nawet kilka dni, a forsujący go śmiałkowie zmuszeni są w trakcie wspinaczki nocować na półkach skalnych.
Fot.Majestatyczny „El Cap” z profilu, w świetle późnego popołudniaFF
Po dniu spędzonym wśród uroków Doliny Yosemite czekają nas kolejne atrakcje – wizyta w jednym z najdroższych, a zarazem najbardziej fotogenicznych miast Ameryki, rozsławionym przez widowiskowe sceny filmowych pościgów. Przed nami – San Francisco!
Poranek przywitaliśmy w towarzystwie rozleniwionych lwów morskich (zwanych też uszatkami kalifornijskimi), wylegujących się na słynnej marinie Pier 39. Sympatyczne ssaki przyzwyczaiły się zarówno do obfitości ryb, jak i tłumów turystów, z upodobaniem uwieczniających je na filmach i zdjęciach.
Fot. San Francisco – zrelaksowane uszatki kalifornijskie na marinie Pier 39
Z mariny roztacza się widok na Zatokę San Francisco oraz wyspę Alcatraz. Najsłynniejsze więzienie świata, z którego (oficjalnie) nikomu nie udało się uciec, znajduje się niecałą milę (ok. półtora kilometra) od lądu, ale nawet z tej odległości potężne, ponure mury robią nieprzyjemne wrażenie. Od 1963 roku jest tylko atrakcją turystyczną – co roku odwiedza ją ok. miliona turystów i wcale niełatwo się tam dostać – bilety trzeba rezerwować nawet na kilka miesięcy naprzód. Największą popularnością cieszy się cela słynnego gangstera, Ala Capone, a także... latryny, które musiał czyścić codziennie przez pięć lat w ramach dodatkowej kary.
Fot. Alcatraz – widok z nabrzeża San Francisco
Podczas spaceru z nabrzeża na osiedle Russian Hill uświadomiliśmy sobie na własnej skórze (a raczej na własnych nogach), co to znaczy, że San Francisco zbudowane jest na 43 wzgórzach... Od razu przypomniały mi się słynne pościgi samochodowe – kultowa scena z „Bullitta”, w której Steve McQueen w Fordzie Mustangu ściga Dodga Chargera i druga z „Twierdzy”, z Nicolasem Cage pędzącym eleganckim Ferrari za Seanem Connerym za kierownicą niszczycielskiego Hummera :) Prawdziwą adrenalinę poczuliśmy jednak na Lombard Street – najbardziej krętej i stromej ulicy miasta; nachylona pod zawrotnym kątem, na niewielkim odcinku kilkuset metrów ma aż 8 ostrych zakrętów! W sezonie turystycznym jest zamknięta dla ruchu kołowego i można ją zwiedzać tylko na piechotę; wjazd mają tu wyłącznie samochody mieszkańców okolicznych kamienic. BTW – w San Francisco mieszka zaledwie 800 tysięcy ludzi, ale pod względem liczby milionerów zajmuje czwarte miejsce na świecie - choć sądząc po samochodach raczej nie mieszkają w Russian Hill :)
Fot. Lombard Street na Russian Hill – najbardziej stroma i kręta ulica San Francisco
Po stromych uliczkach miasta do dziś jeżdżą zabytkowe tramwaje (Cable Car). Zaprojektował je w II połowie XIX w. inżynier i wynalazca Andrew Halldie (projektant m.in. słynnego mostu linowego w Sacramento). Pewnego razu był w San Francisco świadkiem wypadku, podczas którego zaprzęgnięty w pięć koni wóz (w tamtych czasach typowy środek komunikacji publicznej), przewrócił się na stromej ulicy, zabijając na miejscu nieszczęsne zwierzęta. Postanowił, że zrobi wszystko, by taka tragedia więcej się nie powtórzyła i w ten sposób San Francisco zyskało system tramwajów linowych. Obecnie do wyboru są trzy trasy tramwajowe Cable Car: jedna prowadzi przez Nob Hill, druga przez Russian Hill, a trzecia – najkrótsza - przez China Town.
Fot.11 San Francisco – słynny żółty tramwaj (Cable Car) wspinający się po stromej uliczce
Wycieczkę po San Francisco kończymy przy jednym z najpiękniejszych mostów świata – Golden Gate. Złote Wrota nazywane bywają też „mostem samobójców” (szacunkowe dane mówią o ponad 2 tysiącach ofiar), a także „mostem tonącym we mgle”, bo latem snują się po nim wilgotne opary, powstające podczas zderzenia ciepłego powietrza znad lądu z chłodną wodą Oceanu. Zazwyczaj licząca 2,8 km przeprawa na drugą stronę Złotych Wrót przypomina podróż przez fantastyczną krainę chmur i mgieł. To, co stanowi źródło niesamowitych wrażeń dla turystów i mieszkańców, było przekleństwem dla robotników, pracujących przy budowie mostu – mimo zabezpieczeń podczas prac montażowych zginęło aż 11 osób. Golden Gate wzniesiono w ciągu czterech lat i oddano do użytku w 1937 roku. Początkowo wojskowi chcieli pomalować most w... czarno-żółte pasy, ale jeden z architektów, Irving Morrow, który nadał całej konstrukcji styl art deco, uznał, że rdzawa farba antykorozyjna lepiej komponuje się z otoczeniem - i miał rację :) Potęga mostu naprawdę zapiera dech – jego bliźniacze wieże wznoszą się na wysokość ponad 220 metrów nad poziomem wody, a każda z podtrzymujących go lin ma aż 93 cm średnicy. Łączna długość drutów, użytych do ich wykonania, wystarczyłaby na trzykrotne okrążenie Ziemi.
Fot.San Francisco – most Golden Gate w oparach (wyjątkowo lekkiej!) mgiełki
Od Kuchni
Zwiedzanie Parku Narodowego Yellowstone rozpoczęliśmy od… solidnego, amerykańskiego śniadania w restauracji „Canyon Street Grill”. Na ścianach (oraz suficie) – zwariowany przegląd historii amerykańskiej pop-kultury: wiecznie żywy Elvis, seksowna Marylin Monroe, boska Greta, kowboje (z Johnem Wayne na czele), Kaczor Donald, Rita Hayworth, Betty Davis, Clark Gable, Zorro, Route 66, Coca-Cola, a do tego wizerunki amerykańskich samochodów, pamiątkowe tablice rejestracyjne ze wszystkich stanów oraz plakaty z filmowych hitów, takich jak „Piaski Iwo Jimy” czy „I love Lucy” (pierwszego telewizyjnego serialu z lat 50-tych ubiegłego wieku, który mgliście pamiętam z naszej TVP). Wszystko to turystę z Europy przyprawia o prawdziwy zawrót głowy...
Fot. Yellowstone – pop-kulturowy wystrój restauracji „Canyon Street Grill”
Na moim talerzu również „Ameryka w pigułce”: plastry podsmażanej szynki i bekonu, wołowy burger, kawałki grillowanej wieprzowiny, omlet z dodatkiem żółtego sera przyprawiony białym pieprzem oraz chrupiące tosty. Wszystko tłuste, smażone i baaardzo kaloryczne! Do tego koszmarna, amerykańska kawa… Po takim posiłku trochę trudno było wstać od stołu, ale miał jedną zaletę – przez kilka następnych godzin nawet nie pomyślałem o jedzeniu :)
Fot.Milion kalorii, czyli american breakfast w „Canyon Street Grill” w Yellowstone
W połowie drogi z Księżycowych Kraterów do Reno zatrzymujemy się na obiad w Winnemucca, niewielkiej stolicy hrabstwa Humboldt w Nevadzie. Miejscowa „Sid’s Restaurant” raczej nie przypomina restauracji, lecz przydrożną knajpkę dla przejezdnych. Stonowany, dość sztampowy wystrój niczym nas nie zaskoczył – większość tego typu przybytków w Stanach wygląda jak skrzyżowanie dworcowej poczekalni z „socjalistyczną” jadłodajnią. Niewątpliwe plusy to czystość oraz miła, fachowa obsługa
Fot. Winnemucca, Nevada – wnętrze „Sid’s Restaurant”
Zamawiam wołowinę na sałacie – średnio wysmażony stek, posypany orzechami, siekanym szczypiorkiem i grzankami w towarzystwie porcji warzyw i miodowo-musztardowego sosu barbecue smakował całkiem nieźle. O kawie nawet nie wspominam, bo nie chce mi się już narzekać :)
Fot.Winnemuca, „Sid’s Restaurant” - solidna porcja wołowiny na sałacie
Słynna marina Pier 39 w San Francisco to idealne miejsce dla głodnych (nie tylko wrażeń) turystów. Aż roi się tu od knajpek i restauracji, kuszących podróżników wszystkimi smakami świata – oczywiście w wersji made in USA. Mój wybór padł na „Luigi’s Pizzeria”, z pięknym widokiem na Zatokę, choć przy wejściu straszy karykaturalna figura włoskiego kucharza, jakby żywcem wyjęta z amerykańskich horrorów :)
Fot. Wnętrze „Luigi’s Pizzeria” przy Pier 39 w San Francisco
Przeglądając „włoskie” menu Luigiego, odkrywam prawdziwe KOMBO – pizzę o smaku… hamburgera! Oczywiście, nie mogłem się oprzeć pokusie :) Grube, puszyste ciasto oraz gigantyczna ilość dodatków niewiele mają wspólnego z kuchnią włoską. Całość w zasadzie zjadliwa, choć kończąc ostatni kawałek postanawiam sobie twardo, że po powrocie do domu zostanę wegetarianinem! Mam wrażenie, że podczas kilkunastu dni pobytu w Stanach zjadłem co najmniej trzy krowy...
Fot.San Francisco – pizza o smaku hamburgera w „Luigi’s Pizzeria” przy Pier 39
Porady
DOKUMENTY: Aby wybrać się na wycieczkę do USA, potrzebujemy paszportu oraz wizy turystycznej. Na szczęście – wbrew obiegowym opiniom - otrzymanie takiej wizy nie jest wcale trudne. Bez problemu dostanie ją każdy, kto nie miał zatargów z prawem, nie przedłużał wcześniej pobytu w Stanach, ani nie posiada rodziny przebywającej nielegalnie na terenie USA. Dokument ten można otrzymać w dwóch placówkach: w Ambasadzie Amerykańskiej w Warszawie oraz w Konsulacie Generalnym w Krakowie. Podczas kilkuminutowej rozmowy z urzędnikiem padają pytania dotyczące pracy, zarobków, ostatnich podróży oraz planów pobytu w Stanach; pobierane są odciski palców.
Koszty wizy turystycznej to 400-500 zł (w zależności od kursu dolara), a jej wyrobienie trwa ok. 3-4 tygodni (włącznie z rozmową w ambasadzie czy konsulacie). Szczegółowe informacje na ten temat znajdziecie tutaj:
http://www.ustraveldocs.com/pl_pl/pl-niv-visaapply.asp
oraz
http://usa.info.pl/wizy.php
UWAGA: Dokument, który otrzymujemy w placówce dyplomatycznej USA w Polsce, nie jest właściwie wizą, lecz jedynie promesą wizową. O tym, czy ostatecznie dostaniemy wizę turystyczną, uprawniającą do wjazdu na teren USA, decyduje już na miejscu (po przylocie do Stanów) Urzędnik Imigracyjny po rozmowie na temat celu i miejsca pobytu oraz sytuacji zawodowej i rodzinnej. Ustala on także ostatecznie czas pobytu turystycznego (od 2 tygodni do pół roku) – nawet jeśli otrzymamy w kraju promesę na 10 lat, oznacza to jedynie, że w ciągu najbliższych 10 lat możemy ubiegać się w USA o wizę turystyczną.
KIEDY JECHAĆ?: My wybraliśmy okres od końca lipca do połowy sierpnia, ale najlepszy czas na zwiedzanie Stanów to przełom września i października. Środek lata zdecydowanie odradzamy - ze względu na upały, tłumy turystów oraz wysokie ceny benzyny. Zimą krajobrazy w Stanach są bardzo piękne, ale srogie mrozy, śnieżyce i szybko zapadający zmierzch raczej nie sprzyjają zwiedzaniu.
BAGAŻ: Wybierając się za wielką wodę warto zaopatrzyć się w specjalne adaptery (przejściówki, przełączki) do urządzeń elektrycznych (laptopów, ładowarek, golarek itp.). Przydadzą się także kamery lub aparaty fotograficzne oraz lornetki. Pamiętajmy też o zabraniu ze sobą podstawowych leków, które mogą się nam przydać w podróży oraz podczas pobytu. Nie pakujmy do walizek polskich wyrobów spożywczych (wędlin, serów), owoców, warzyw, kwiatów, ani roślin – nie wolno wwozić ich w prywatnym bagażu na teren USA. Warto zadbać o staranne zamknięcie walizek (kod, kłódka) lub zafoliowanie ich na lotnisku – zmniejsza to ryzyko kradzieży oraz uszkodzenia bagażu.
UBEZPIECZENIE: Usługi medyczne w USA są najdroższe na świecie, dobrze jest zatem przed wylotem wykupić ubezpieczenie zdrowotne na czas podróży i pobytu.
WALUTA: Obowiązująca waluta to oczywiście DOLAR AMERYKAŃSKI $. Jeśli w czasie pobytu w USA mamy zamiar płacić kartami lub wypłacać pieniądze na miejscu, to koniecznie powinniśmy poinformować o tym nasz BANK. Jeśli posiadamy karty z chipami, trzeba będzie zablokować ich aktywność.
KOMUNIKACJA: Jeśli chcemy swobodnie poruszać się po terytorium USA, najlepiej wynająć samochód w jednej z sieciowych wypożyczalni. Najtaniej zrobimy to... w Polsce, przez internet – taka rezerwacja nic nie kosztuje i w każdej chwili można ją anulować, jeśli wytropimy w sieci tańszą ofertę. Warto również dokładnie sprawdzić, czy w cenę wypożyczenia wliczona jest także opłata za ubezpieczenie oraz podatek, aby uniknąć nieprzyjemnych niespodzianek. Dotyczy to także limitu mil (po jego przekroczeniu trzeba uiścić dodatkową opłatę), a także ewentualnej dopłaty za drugiego kierowcę. Ceny zaczynają się od 15 $ za dobę. Po uiszczeniu opłat i okazaniu paszportu oraz prawa jazdy (w teorii – międzynarodowego, ale w praktyce honorowane jest zwykłe polskie) możemy wyjechać na amerykańskie drogi jeepem, mustangiem, fordem czy chevroletem. Ci, którzy chcą poczuć wiatr we włosach, podróżując słynną Route 66, mogą wybrać sobie auto w wersji cabrio.
My – ze względu na długość trasy – zdecydowaliśmy się dodatkowo na wynajęcie kierowcy-przewodnika, co razem z wypożyczeniem samochodu kosztowało nas 25 $ na dobę.
Podczas pobytu w Nowym Jorku korzystaliśmy z ogólnoświatowej sieci BIG BUS. Dzięki temu zwiedzaliśmy miasto z profesjonalnym przewodnikiem, który pokazał nam wiele interesujących miejsc i pasjonująco opowiadał o historii NYC.
UWAGA: Wykupienie całorocznej karty America the Beautiful gwarantuje nam oraz osobom podróżującym z nami jednym pojazdem wjazd do wszystkich parków narodowych oraz miejsc określanych jako federal lands (m.in. Dolina Śmierci, Wielki Kanion, Bryce Canyon, Yosemite National Park). Cena karty to 80 $.
KULINARIA: Temu tematowi poświęcę oczywiście osobny rozdział, chcę tylko zaznaczyć, że warto przygotować się na dość szczególne menu podczas podróżowania po Stanach. Najgorsze są śniadania – monotonne, obrzydliwie słodkie i mdłe. Wszędzie praktycznie serwuje się to samo: gofry i pancakes (naleśniki) z syropem klonowym, jajecznicę z proszku (!), muffinki i... OKROPNĄ KAWĘ (a raczej napój kawopodobny). Do tego wszechobecny FAST FOOD – Stany to prawdziwy raj dla smakoszy hamburgerów, steków i frytek. Śmieciowe jedzenie to plaga tego kraju, a także przyczyna otyłości Amerykanów. Oni praktycznie nie mają żadnych szans w sytuacji powszechnej dostępności wysokokalorycznych, ociekających tłuszczem i przesłodzonych dań. Jeśli chce się jeść bez umiaru, wystarczy dopłacić kilka dolarów do konsumpcji „no limits”. To dlatego odsetek ludzi cierpiących z powodu otyłości jest tu najwyższy na świecie. Nikt się tym jednak zbytnio nie przejmuje – po prostu otyli ludzie kupują sobie pojazdy elektryczne, wyposażone często w podesty do przewożenia małych dzieci.
OBYCZAJE: „NO PROBLEM!” - tak w skrócie można scharakteryzować sposób bycia Amerykanów. Są (prawie) zawsze uśmiechnięci, wyluzowani, a co najważniejsze - pomocni. Ubierają się w to, co mają pod ręką, nie oceniają innych i nie lubią być oceniani. Z chęcią wskażą drogę, niejednokrotnie zdarza się, iż podprowadzą pod wskazany adres. Także policja w Stanach jest wyjątkowo uprzejma i pomocna. Zawsze uśmiechnięci policjanci służą radą i wsparciem, a w skrajnych przypadkach pomogą nawet zmienić opony w samochodzie.
Powitalny zwrot „Hello, how are you?” nie jest bynajmniej zachętą do zwierzeń :) Amerykanie z reguły nie są ciekawscy, nie interesuje ich życie innych, ani tym bardziej świat poza Stanami. Liczy się tylko to, co tu i teraz. W złym tonie jest poruszanie tematów politycznych, a także rozmowy o zarobkach i... terroryzmie.
ŚWIĘTA: Święta w USA to przede wszystkim okazja do zakupów i wyprzedaży. W dni świąteczne nieczynne są banki i instytucje publiczne, w tym urzędy federalne oraz placówki dyplomatyczne w innych krajach. Sklepy (z wyjątkiem stanu Utah) są otwarte cały tydzień, także w niedziele. Oprócz Nowego Roku (New Year's Day) i Bożego Narodzenia (Christmas, 25 grudnia) Amerykanie obchodzą także Dzień Martina Lutera Kinga (Birthday of M. L. King, Jr.) w trzeci poniedziałek stycznia, President's Day (trzeci poniedziałek lutego), Memorial Day (ostatni poniedziałek maja), Independence Day (4 lipca), Labour's Day (pierwszy poniedziałek września), Columbus Day (Dzień Krzysztofa Kolumba, drugi poniedziałek października), Veterans Day (11 listopada) oraz Thangiving (Dzień Dziękczynienia, zwany też Turkey Day – Dniem Indyka, czwarty czwartek listopada).
Uwaga: jeżeli święto stałe (np. Dzień Niepodległości, Dzień Weterana) przypada w sobotę, obchodzi się je w poprzedzający piątek. Jeżeli święto przypada w niedzielę, obchodzi się je w następny poniedziałek.
Komiks
Ciekawostka
Na terenie Parku Narodowego Yellowstone od prawie 50 lat nie gasi się naturalnie wybuchających pożarów, spowodowanych uderzeniami piorunów. Wiele żyjących tu roślin to tzw. pirofity, przystosowane do ognia. Niektóre z nich, jak np. sosna wydmowa, potrzebują bardzo wysokiej temperatury do uwolnienia nasion - dopiero po pożarze może wykiełkować z nich nowe pokolenie.