USA (2/3) - Szlakiem Parków Narodowych
Las Vegas, Grand Canyon, Route 66, Bryce Canyon, Kanion Antylopy, Horseshoe Bend, PN Arches, Salt Lake City, Mirror Lake
Podróżnie
Rys. Mapa Warszawa - Los Angeles.
Przed nami druga część wędrówki śladami parków narodowych i innych turystycznych atrakcji USA (część pierwsza znajduje się TUTAJ).
Z Doliny Śmierci w Kalifornii kierujemy się na południowy wschód, w stronę stanu Nevada. Po drodze przejeżdżamy w pobliżu jednego z najbardziej tajemniczych miejsc na świecie – legendarnej Strefy 51, której istnienie rząd USA potwierdził oficjalnie dopiero w 2013 roku. Według teorii spiskowych istniejąca tam baza wojskowa służy do kontaktów z Obcymi, ale nam nie udało się dojrzeć ani jednego latającego talerza :)
Do Las Vegas, zwanego też Światową Stolicą Rozrywki, Miastem Grzechu oraz Stolicą Drugich Szans dotarliśmy dopiero po zmroku, ale dzięki temu mogliśmy zobaczyć to niezwykłe miejsce w pełnej krasie. Specjaliści z NASA twierdzą, że słynna Las Vegas Strip – ciągnąca się przez prawie 7 km aleja, przy której mieszczą się kasyna, ekskluzywne restauracje i największe hotele w mieście – jest nocą najjaśniejszym widzianym z kosmosu miejscem na Ziemi.
Fot. Las Vegas - wieczorny widok na miasto
Wydaje się nieprawdopodobne, że w 1900 roku Las Vegas było maleńką kolejową osadą, a jego populacja wynosiła zaledwie... 25 mieszkańców. W latach 50-tych XX. wieku, zanim miasto stało się Światową Stolicą Rozrywki, było ważnym ośrodkiem naukowym. Pracowano tu nad projektem „Manhattan”, a turyści przybywali tłumnie, by na pobliskiej pustyni Mojave oglądać testy broni atomowej. Dziś obszar metropolitalny liczy nieco ponad 2 miliony mieszkańców, ale corocznie słynne Miasto Grzechu odwiedza blisko 40 milionów ludzi! Przybywają tu nie tylko w celach hazardowych – dzięki miejscowemu prawu Las Vegas jest prawdziwą mekką dla wszystkich, którzy chcą łatwo i szybko zmienić stan cywilny: wziąć ślub lub uzyskać rozwód. Zresztą dozwolone jest tu prawie wszystko – z wyjątkiem prostytucji oraz... loterii.
Hazardziści, desperaci i marzyciele, którzy przyjeżdżają do Stolicy Drugich Szans mają nadzieję, że uda im się powtórzyć sukces Ashley'a Revella, Anglika, który w 2004 roku sprzedał cały swój dobytek i wszystkie pieniądze postawił na czerwone w ruletce w tutejszym Plaza Hotel & Casino. Wypadła szczęśliwa czerwona siódemka i Revell podwoił zainwestowaną kwotę. Postanowił nie kusić losu po raz drugi i natychmiast po zainkasowaniu wygranej opuścił kasyno. Jednak większość graczy nie ma na tyle rozsądku, stąd w Las Vegas notuje się największą liczbę samobójstw. My nie daliśmy się zwieść mirażom łatwego bogactwa i po prostu cieszyliśmy się pobytem w tym królestwie świateł i nocy, które wydają się nie mieć końca.
Fot. Las Vegas - centrum handlowo-rozrywkowe
To miasto nigdy nie zasypia, a zarazem nigdy nie budzi się ze swoich snów o wielkiej wygranej. Jednak czasem nadchodzi chwila refleksji i zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy – paradoksalnie – w najsmutniejszym miejscu na świecie, gdzie marzenia brutalnie zderzają się z rzeczywistością. Bo tak naprawdę kasyno ZAWSZE wygrywa. Większość ludzi o tym nie pamięta i nie traktuje gier hazardowych jako chwilowej rozrywki, lecz jako sposób na życie. Wielu z nich ląduje w końcu nie tyle na bruku, ile... pod nim – sieć podziemnych kanałów, zbudowanych niegdyś jako w celach przeciwpowodziowych zamieszkuje ponad tysiąc „wielkich przegranych”, którzy nie są w stanie opuścić tego hipnotycznego, szalonego miasta.
Niemal wszelkie miejskie atrakcje połączone są tu z kasynami – żeby gdziekolwiek dojść, trzeba przejść przez jedno z kasyn. Wnętrza kasyn tworzą komfortowy labirynt: klimatyzacja, dywany, przyciemnione światła, brak zegarów, drinki i jedzenie na wyciągnięcie ręki. Wszystko urządzone tak, by nie chciało się nigdzie stąd wychodzić – zwłaszcza że na zewnątrz niemal przez cały rok panują trzydziestostopniowe upały.
Fot. Las Vegas – wnętrze jednego z kasyn
Spacerując po tym niezwykłym mieście napotkać można replikę wieży Eiffla, mostu brooklyńskiego lub pałacu z bajek Disney'a. Zaczepić nas może pijany królik lub podstarzały anioł z łukiem miłości - tutaj nikt nie ma zahamowań i na każdym kroku można spodziewać się niespodziewanego...
Zostawiamy za sobą miasto hazardu i kierujemy się ku granicy Nevady i Arizony, ku jednemu z cudów dwudziestowiecznej inżynierii – Zapory Hoovera. To potężna, betonowa tama, zbudowana na początku lat 30-tych w Czarnym Kanionie na rzece Kolorado. Powstała tu elektrownia wodna jest jedną z największych tego typu budowli na świecie.
Fot. Tama Hoovera
Wśród nagich skał słońce praży niemiłosiernie, dlatego wybierając się na zwiedzanie tamy warto zaopatrzyć się w zapas wody i nakrycie głowy, przydadzą się nawet przeciwsłoneczne parasole.
Zmęczeni upałem i ogromem wrażeń z ulgą wsiadamy do klimatyzowanego samochodu, by słynną Route 66 podążyć ku kolejnym atrakcjom turystycznym. Sama droga jest zresztą również jedną z nich, choć właściwie nie różni się niczym od innych dróg. Tyle tylko, że chwilami można mieć wrażenie, że podróżujemy w czasie, cofając się o jakieś pół wieku, do przełomu lat 50. i 60. W pamięci utkwiły mi dwie miejscówki, obie zachowane w starym stylu: stacja benzynowa oraz przydrożny bar dla kierowców ciężarówek.
Fot. Route 66 - „stara” stacja benzynowa
Fot. Route 66 - miasto Williams, retro-knajpa
To jeszcze nie koniec naszej niezwykłej podróży w czasie. Przed nami największa (dosłownie) atrakcja turystyczna Ameryki – Wielki Kanion. Ta gigantyczna formacja geologiczna widziana z kosmosu przypomina delikatną, poszarpaną koronkę, rzuconą niedbale na rozciągający się wokół Płaskowyż Kolorado. Dopiero z bliska ujawnia cały swój ogrom i majestat, którego nie są w stanie oddać żadne zdjęcia ani filmy. Gdy stanęliśmy na brzegu urwiska, opadającego stromo w dół na ponad półtora kilometra, mieliśmy wrażenie, że skały otwierają się przed nami jak wielka księga czasu.
Fot. Wielki Kanion Kolorado – pejzaż z kondorem
Czterdzieści różnokolorowych, poziomych warstw skalnych odsłania przed nami spory fragment geologicznych dziejów Ziemi. Najwyższe warstwy Kanionu są starsze od dinozaurów (ok. 250-270 mln lat), najniższe, na samym dnie, datuje się na 1,75 miliarda lat. Pochodzą z okresu, w którym na naszej planecie żyły jedynie bakterie, glony i sinice. Najstarsze odkryte ślady bytności ludzkiej w Wielkim Kanionie liczą zaledwie ok. 4 tysięcy lat. Choć na pierwszy rzut oka miejsce to wydaje się martwe i nieprzyjazne, znajdziemy tu urocze oazy zieleni, w których żyje mnóstwo dzikich zwierząt.
Fot. Wielki Kanion Kolorado – fragment tzw. „Indiańskich Ogrodów”
Kto ma ochotę, może wybrać się na dwudniową wycieczkę w dół Kanionu – zejście po meandrujących ścieżkach zajmuje ok. 5-6 godzin. Latem temperatura na dole jest średnio o 10-12 stopni Celsjusza niższa niż na szczycie, więc oprócz wygodnych butów oraz zapasu wody i kanapek warto zabrać ze sobą cieplejsze ubrania. Z kolei zimą, gdy na górze panują mrozy, w dolinie rzeki jest ciepło jak na wiosnę. Nocleg w namiocie poniżej krawędzi Kanionu na jednym z trzech pól namiotowych wymaga specjalnego zezwolenia (Backcountry Permit), które trzeba zarezerwować faxem z czteromiesięcznym wyprzedzeniem (opłata 10$ plus 5$ od osoby za noc). Można też starać się o zezwolenie „last minute” (dzień przed rozpoczęciem trekkingu), ale tylko od szczęścia zależy, czy uda się nam wpisać na listę oczekujących.
Wielki Kanion można też oglądać z licznych punktów widokowych, rozmieszczonych na różnych wysokościach. To prawdziwa gratka dla łowców pięknych kadrów.
Fot. Grand Canyon – punkt widokowy
My wybraliśmy najmniej wyczerpujący fizycznie wariant podziwiania krajobrazów Wielkiego Kanionu – lot helikopterem. Nieopodal Kanionu funkcjonuje cała infrastruktura podniebnych wycieczek, które można zarezerwować wcześniej lub wykupić na miejscu. Wszystko zależy od pogody i... zasobności portfela :) Tutaj macie LINK do strony, gdzie rezerwowaliśmy nasz przelot.
Patrząc z góry na Wielki Kanion i cieniutką wstążkę Kolorado na jego dnie zastanawialiśmy się, jak to możliwe, by tak „maleńka” rzeka wyżłobiła w skałach tak potężną wyrwę. To największy sekret Wielkiego Kanionu – uczeni do dziś spierają się, w jaki sposób powstał ten cud natury. Jedne hipotezy mówią, że Kolorado drążyła Kanion przez 4,5 miliona lat, inne – że powstał on w wyniku gigantycznej powodzi, trwającej zaledwie... kilka dni. Jak było naprawdę? Ta zagadka wciąż czeka na rozwiązanie...
Fot. Grand Canyon – widok z helikoptera
Jałowy płaskowyż Arizony kryje jeszcze jedną tajemnicę – indiańską „naturalną świątynię”, cel pielgrzymek turystów, badaczy, mistyków oraz profesjonalistów i amatorów fotografii z całego świata. Wiele osób zna to legendarne miejsce z tapety na ekranie swojego komputera. Przed nami wizyta w zjawiskowym Kanionie Antylopy.
Fot. Kanion Antylopy – święte miejsce Indian Nawaho
Wyruszamy niestety tuż przed świtem, ale Kanion najlepiej zwiedzać w samo południe, ze względu na efekty świetlne. Konwojem błękitnych samochodów, przysłanych po nas z Rezerwatu, jedziemy Desert View Drive wśród monotonnych krajobrazów ku terenom należącym do Indian Nawaho. Po dwóch godzinach jazdy wysiadamy w środku pustkowia. Kanionu ani śladu, jest za to... indiańska budka z biletami. Płaci się już za sam pobyt na terenie rezerwatu – 8$/os. Do wyboru mamy dwie opcje: godzinna wycieczka (z przewodnikiem) – cena 40$/os lub dwugodzinna sesja fotograficzna (z przewodnikiem, możliwością używania statywu oraz „efektami specjalnymi”) – w cenie 120$/os. Aktualne info (oraz cennik) znajdziecie TUTAJ!
Po uiszczeniu wszelkich możliwych opłat (na terenie Rezerwatu nie obowiązują żadne zniżki ani karty wstępu), ponownie wsiadamy do błękitnego konwoju, który zawiezie nas do górnej części Kanionu. Oprócz sprzętu fotograficznego i wygodnych butów mamy ze sobą wodę, maseczki przeciwpyłowe oraz lekkie kurtki, bo we wnętrzu Kanionu Antylopy temperatura jest o ok. 10 stopni Celsjusza niższa, niż na zewnątrz.
Fot. Indiański „błękitny konwój”, wożący turystów do Antelope Canyon
Szczelinowy Kanion Antylopy, zwany też Kanionem Korkociągu, dzieli się na dwie części: płytki Upper Antelope Canyon oraz głęboki Lower Antelope Canyon. Kanion powstał z miękkiego piaskowca Nawaho za sprawą tzw. powodzi błyskawicznych. Przez miliony lat woda, spływająca potokami z ulewnych deszczy monsunowych, wymyła w skale fantazyjny labirynt. Do jego środka – przeświecając przez szczelinę na szczycie - wpadają promienie słońca. Indianie twierdzą, że ulotne, świetliste kolumny, które pojawiają się we wnętrzu Kanionu Antylopy, są znakiem obecności ich przodków. Nie każdy ma szczęście je podziwiać, bo zjawisko to występuje jedynie w godzinach przedpołudniowych, od 15 marca do 7 października, a i wówczas trzeba trafić na bezchmurne niebo...
Fot. Kanion Antylopy – wejście/wyjście czy Lower Antelope Canyon
Czasu (i miejsca) na zwiedzanie niewiele, dlatego wszyscy muszą podporządkować się surowej, indiańskiej dyscyplinie. Do obu części Kanionu wchodzi się w kilkunastoosobowych grupach, wpuszczanych co kilka minut. Każdej grupie towarzyszy indiański przewodnik. Takie są przepisy, bo to magiczne miejsce w każdej chwili może się okazać śmiertelną pułapką. W sierpniu 1997 roku podczas powodzi błyskawicznej, która zalała Lower Antelope Canyon, woda porwała drewniane drabinki, prowadzące do wyjścia. Zginęło jedenastu turystów, ocalał jedynie przewodnik. Po tragedii zainstalowano solidniejsze, metalowe drabinki, ale ani one, ani obecność przewodnika nie gwarantują nikomu bezpieczeństwa.
Fot. Kanion Antylopy – piaskowce wyżłobione przez wodę
Przejście w obie strony przez liczący zaledwie 300 metrów Kanion Antylopy przypomina pobyt w baśniowej krainie. Dno Kanionu jest z natury kamieniste, ale dla wygody turystów wysypuje się je piaskiem. Jego drobiny wirują w promieniach słońca, tworząc niesamowite obrazy. Za każdym zakrętem odkrywamy kolejne zachwycające widoki. Dzięki sprawnym działaniom przewodnika, który sprawiedliwie rozdziela dostęp do szczególnie popularnych kadrów, każdy ma szansę choć przez chwilę spojrzeć w słynne Oko Smoka
Fot. Kanion Antylopy – kultowy kadr „Dragon's Eye”
Po Smoczym Oku pora na „końską podkowę”, czyli wyprawę do Horseshoe Bend („zakrętu podkowy”). Jedziemy, by pożegnać rzekę Kolorado. Od parkingu czeka nas prawie kilometrowa wycieczka przez rozprażoną pustynię do punktu widokowego Horseshoe Bend. W tym miejscu Kolorado zakręca ostro wokół skalnego cypla, zmieniając swój bieg o 270 stopni. Ten widowiskowy pejzaż kryje w sobie ciekawe złudzenie optyczne: gdy patrzymy z góry na rzekę wydaje się, że woda porusza się zgodnie z ruchem wskazówek zegara, choć w rzeczywistości płynie w kierunku przeciwnym.
Fot. Punkt widokowy Horseshoe Bend – rzeka Kolorado
Na tym etapie wycieczki przyda się solidny zapas wody, słoneczne okulary i czapka z daszkiem, bo podczas drogi w obie strony oraz stania w kolejce do dobrego ujęcia upał porządnie daje się we znaki.
Z Horseshoe Bend jedziemy w stronę zachodzącego słońca, wśród krajobrazu rodem z westernów, w kierunku stanu Utah, krainy mormonów. Przed nami kolejna geologiczna atrakcja Dzikiego Zachodu: wielkie samotne głazy (tzw. ostańce) oraz „okna” i „łuki” skalne Parku Narodowego Arches. Z daleka monumentalne skały przypominają nieporadne, dziecięce budowle.
Fot. Park Narodowy Arches – panorama
Dopiero z bliska widać ogrom tych niezwykłych skalnych formacji. Od 150 milionów lat procesy erozji i wietrzenia rzeźbią w piaskowcach Arches spektakularne wzory, okna, kolumny i bramy. Choć skały wydają się potężne i wieczne, w rzeczywistości przegrywają walkę z czasem.
Fot. Park Narodowy Arches – roślinność wdziera się na skalne rumowisko
Wiatr, woda i znaczne różnice temperatur nieustannie niszczą skalne twory. W 2008 r. zawalił się majestatyczny Wall Arch w słynnym Diabelskim Ogrodzie (Devil's Garden). Taki sam los czeka malowniczy Landscape Arch, po którym być może już wkrótce pozostaną tylko filmy i zdjęcia...
Fot. Park Narodowy Arches – formacja Landscape Arch
Niektóre kamienne łuki wyglądają bardzo solidnie, ale i one – prędzej czy później – ulegną działaniu natury i czasu. Krajobrazy Parku Narodowego Arches zmieniają się wciąż niczym monumentalne, żywe obrazy.
Fot. Mesa Arch
Kolejny dzień naszej wyprawy spędzamy w stanie Utah. Choć samej rzeki Kolorado już nie zobaczymy, nadal jedziemy przez bezkresną Wyżynę Kolorado, w kierunku dawnych ziem plemienia Pajutów. Przed nami niezwykły Bryce Canyon, który – jak się okazuje – nie jest prawdziwym kanionem, bo nigdy nie płynęła tu żadna rzeka...
Tutejsi Indianie opowiadają, że niegdyś na tych terenach mieszkali „legendarni ludzie”. Były to obdarzone potężną mocą złe istoty, które posiadały zdolność przybierania postaci różnych zwierząt (ptaków, jaszczurów, gryzoni) oraz ludzi. Pewnego dnia bóg-kojot, mając już dość ich niegodziwości, za karę zamienił ich w skały. Do dziś w monstrualnych głazach (najwyższe iglice sięgają 45 metrów) można odnaleźć ślady dawnych kształtów. Mnie panorama kanionu skojarzyła się z ustawionymi pionowo rzędami gigantycznych kredek :)
Fot. Panorama Bryce Canyon z punktu widokowego
Zagadkę powstania Bryce Canyon rozwiązali... geolodzy. Fantastyczne postacie, kamienne potwory oraz łuki i okna, podobne do tych w Parku Narodowym Arches, powstały w wyniku termicznej i chemicznej erozji. Przez 200 dni w roku nocny mróz przechodzi tu w dzienne upały. Kwaśne deszcze rozpuszczają wapienne skały, wnikając głęboko w szczeliny. Nocą zamarzająca woda z potężną siłą rozsadza kamienie.
Oczywiście wierzymy geologom, choć spotkanie oko w oko ze skalnym jaszczuro-żółwiem wzbudziło w nas pewne wątpliwości...
Fot. Bryce Canyon – jeden z „kamiennych stworów” z indiańskiej legendy
Po kilku dniach spędzonych wśród potężnych formacji skalnych i dzikiej przyrody czas na powrót do cywilizacji. Następny punkt naszej wyprawy to stolica stanu Utah – Salt Lake City. 170 lat temu była tu tylko niewielka mormońska osada, dziś miasto jest lokalną metropolią, siedzibą światowych władz i świątyni Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. Mormoni tworzą rygorystyczną, wyjątkowo zdyscyplinowaną społeczność, żyjącą we własnym, nieco utopijnym świecie. Może dlatego ulice Salt Lake City – wysprzątane, zadbane, z trawnikami przystrzyżonymi co do milimetra, pełne podobnie ubranych ludzi z przyklejonymi uśmiechami – robią wrażenie gigantycznej dekoracji. Zwłaszcza po kilku dniach obcowania z dziką przyrodą wszystko wydaje się tu zbyt idealne i sterylne, by mogło być prawdziwe.
Fot. Salt Lake City – natura ujarzmiona przez mormońskie umiłowanie porządku
Wbrew obiegowym opiniom mormoni od dawna już nie praktykują wielożeństwa. Nie wolno im palić papierosów, pić alkoholu, kawy, herbaty, ani coli. Obowiązuje ich absolutne posłuszeństwo wobec przełożonych. Kwestie zbawienia nie przesłaniają im jednak spraw praktycznych, bo mormońscy obywatele SLC to w większości obrotni biznesmeni. Sam Kościół, liczący w USA 5,5 miliona wyznawców (w sumie na świecie ok. 15 mln) jest ponoć bajecznie bogaty.
Fot. Salt Lake City – imponująca Świątynia mormonów przy Temple Square, która powstawała przez 40 lat
Część dochodów władze świeckie i kościelne regularnie przeznaczają na pomoc najuboższym – dzięki temu w SLC zlikwidowano praktycznie problem bezdomności. Kościół dba też o edukację - przy reprezentacyjnej Temple Square znajduje się North Visitors' Center, gdzie zwiedzający mogą zapoznać się z mormońską wersją historii oraz postaciami najwybitniejszych proroków – m.in. założyciela wspólnoty, Josepha Smitha, który – wg wyznawców – otrzymał z nieba złote tabliczki z zapisem alternatywnych dziejów świata wraz z instrukcją zbawienia ludzkości.
Fot. Wnętrze North Visitors' Center – starożytni prorocy odgrywają wielką rolę w historii świata wg mormonów
W mormońskich opowieściach wątki biblijne i staroegipskie łączą się swobodnie z historią Indian północnoamerykańskich. Wszystko podane z patosem, w charakterystycznym stylu „natchnionego realizmu”.
Fot. Wnętrze North Visitors' Center – tu chętni mogą kontemplować dzieje objawień w przystępnych obrazach
W ramach swojej misji powszechnego zbawienia mormoni prowadzą niezwykły projekt: coś w rodzaju globalnego „spisu ludzkości”, obejmującego zarówno żywych jak i zmarłych. Ich genealogiczne rejestry, obejmujące ponad 3 miliony nazwisk z całego świata, są dostępne bezpłatnie dla wszystkich zainteresowanych. Można z nich skorzystać on-line, ale prawdziwa frajda to poszukiwanie swoich korzeni tu, na miejscu, w nowoczesnych wnętrzach Biblioteki Historii Rodziny w SLC. Naprawdę można „wsiąknąć” na długie godziny!
Odwiedziliśmy też siedzibę słynnego Mormońskiego Chóru Tabernakulum, który działa w SLC od 1847 roku. Zespół jest swoistą muzyczną wizytówką Stanów, czymś w rodzaju amerykańskiego odpowiednika rosyjskiego Chóru Aleksandrowa :) Występom 350 chórzystów-wolontariuszy towarzyszą potężne organy, zbudowane z ponad 11,5 tysiąca piszczałek. Dowiedzieliśmy się, że najstarsze z nich, pochodzące z oryginalnego, mniejszego instrumentu, działają od 150 lat!
Fot. Wnętrze budynku Mormońskiego Chóru Tabernakulum – sala koncertowa ze słynnymi organami
Mormoński Chór Tabernakulum występował m.in. podczas zaprzysiężenia Reagana i Trumpa, a także na oficjalnej ceremonii zamknięcia Zimowych Igrzysk Olimpijskich, które odbyły się w Salt Lake City w 2002 r. W związku z tym naszą wizytę w stolicy Utah kończymy w pobliskiej olimpijskiej wiosce, która wygląda jak mormońska wizja szwajcarskiego kurortu. Nie udało się nam niestety dowiedzieć, gdzie mieszkał Adam Małysz, który na tych igrzyskach wywalczył dwa medale (brązowy na normalnej i srebrny na wielkiej skoczni),
Fot. Salt Lake City – migawki z wioski olimpijskiej
Zostawiamy za sobą Salt Lake City i przez pustynne wyżyny oraz iglaste lasy Utah jedziemy najpierw na wschód, a potem na północ, w kierunku najstarszego parku narodowego na świecie – Yellowstone. Po drodze odwiedzamy ukryte w prastarych indiańskich lasach Uinta „mniej słynne” Lustrzane Jezioro (Mirror Lake). To drugie, „bardziej słynne” Mirror Lake, znajduje się w Yosemite National Park, w Kalifornii. Tam planujemy się wybrać następnym razem :)
Fot. Mirror Lake w Utah – Lustrzane Jezioro w obiektywie lustrzanki
Na tym kończymy relację z drugiej części wyprawy do USA. Kolejna już niebawem!
Od Kuchni
Nie samymi widokami człowiek żyje, wiec nieopodal Zapory Hoovera zatrzymujemy się na mini-biesiadę. Mój wybór padł oczywiście na stek wołowy z pieczonym ziemniakiem z dodatkiem gęstego, śmietanowego sosu oraz symbolicznej garstki jarzyn. Nie rozczarowałem się ;)
Fot. Boulder City, stek z pieczonym ziemniakiem
Kolejny kulinarny postój - przydrożna knajpka „TWIN ROCK CAFE”o nazwie zapożyczonej od wznoszących się nieopodal wielkich głazów. Korzystamy z okazji, by spróbować meksykańskiego przysmaku zwanego „carnitas”, czyli „małe mięso”. Zawinięte w placki tortilli kawałki wieprzowiny, duszone w smalcu przez kilka godzin, podane z posiekanymi liśćmi kolendry, czerwoną cebulą, salsą, guacamole i kawałkami pomidora, choć może nie wyglądały szałowo, okazały się wyjątkowo smaczne.
Fot. Pork Carnitas tacos
Zamawiamy też wrapy z kurczakiem chipotle, czyli drobiowym gulaszem przyrządzonym z dodatkiem wędzonych papryczek jalapeño, które nadają potrawie mocno pikantną nutę oraz charakterystyczny, dymny smak.
Fot. Chipotle chicken wrap
Na zakończenie posiłku – tradycyjny amerykański deser: szarlotka, czyli karmelizowane jabłka na smażonym w oleju cieście, udekorowana lodami i bitą śmietaną. Byliśmy już tak objedzeni, że z trudem daliśmy jej radę, choć chłodna słodycz była doskonałym uzupełnieniem wszystkich „ostrości”, które pochłonęliśmy wcześniej. Naprawdę, aż trudno sobie wyobrazić, że taka ilość jedzenia to dla Amerykanów normalny zestaw obiadowy...
Fot. Szarlotka z lodami i bitą śmietaną
Kolejny przystanek kulinarny to www.peacetreecafe.com
Całe menu wraz cenami możecie zobaczyć w podanym linku. My skupiliśmy się jedynie na sałatkach, bo coraz wyraźniej zaczynaliśmy odczuwać pierwsze objawy przejedzenia mięsem.
Fot. Kolorowa sałatka w „Peace Tree”
Ostatnie przysmaki w tej części wyprawy zjedliśmy w „THE BRIDGE CAFE & GRILL” w Salt Lake City. Tym razem skusiliśmy się na ryby oraz owoce morza z dodatkiem bukietu kolorowych sałat, pomidorów i czerwonej cebuli.
Fot. Rybne tacos
Fot. Sałatka z krewetkami
Przywiezione inspiracje:
Fot. BIG Amerykańska kanapka - przepis TUTAJ
Fot. Sałatka z kurczakiem i żurawiną - przepis TUTAJ
Fot. Muffiny z jagodami i bitą śmietaną - przepis TUTAJ
Porady
DOKUMENTY: Aby wybrać się na wycieczkę do USA, potrzebujemy paszportu oraz wizy turystycznej. Na szczęście – wbrew obiegowym opiniom - otrzymanie takiej wizy nie jest wcale trudne. Bez problemu dostanie ją każdy, kto nie miał zatargów z prawem, nie przedłużał wcześniej pobytu w Stanach, ani nie posiada rodziny przebywającej nielegalnie na terenie USA. Dokument ten można otrzymać w dwóch placówkach: w Ambasadzie Amerykańskiej w Warszawie oraz w Konsulacie Generalnym w Krakowie. Podczas kilkuminutowej rozmowy z urzędnikiem padają pytania dotyczące pracy, zarobków, ostatnich podróży oraz planów pobytu w Stanach; pobierane są odciski palców.
Koszty wizy turystycznej to 400-500 zł (w zależności od kursu dolara), a jej wyrobienie trwa ok. 3-4 tygodni (włącznie z rozmową w ambasadzie czy konsulacie). Szczegółowe informacje na ten temat znajdziecie tutaj:
http://www.ustraveldocs.com/pl_pl/pl-niv-visaapply.asp
oraz
http://usa.info.pl/wizy.php
UWAGA: Dokument, który otrzymujemy w placówce dyplomatycznej USA w Polsce, nie jest właściwie wizą, lecz jedynie promesą wizową. O tym, czy ostatecznie dostaniemy wizę turystyczną, uprawniającą do wjazdu na teren USA, decyduje już na miejscu (po przylocie do Stanów) Urzędnik Imigracyjny po rozmowie na temat celu i miejsca pobytu oraz sytuacji zawodowej i rodzinnej. Ustala on także ostatecznie czas pobytu turystycznego (od 2 tygodni do pół roku) – nawet jeśli otrzymamy w kraju promesę na 10 lat, oznacza to jedynie, że w ciągu najbliższych 10 lat możemy ubiegać się w USA o wizę turystyczną.
KIEDY JECHAĆ?: My wybraliśmy okres od końca lipca do połowy sierpnia, ale najlepszy czas na zwiedzanie Stanów to przełom września i października. Środek lata zdecydowanie odradzamy - ze względu na upały, tłumy turystów oraz wysokie ceny benzyny. Zimą krajobrazy w Stanach są bardzo piękne, ale srogie mrozy, śnieżyce i szybko zapadający zmierzch raczej nie sprzyjają zwiedzaniu.
BAGAŻ: Wybierając się za wielką wodę warto zaopatrzyć się w specjalne adaptery (przejściówki, przełączki) do urządzeń elektrycznych (laptopów, ładowarek, golarek itp.). Przydadzą się także kamery lub aparaty fotograficzne oraz lornetki. Pamiętajmy też o zabraniu ze sobą podstawowych leków, które mogą się nam przydać w podróży oraz podczas pobytu. Nie pakujmy do walizek polskich wyrobów spożywczych (wędlin, serów), owoców, warzyw, kwiatów, ani roślin – nie wolno wwozić ich w prywatnym bagażu na teren USA. Warto zadbać o staranne zamknięcie walizek (kod, kłódka) lub zafoliowanie ich na lotnisku – zmniejsza to ryzyko kradzieży oraz uszkodzenia bagażu.
UBEZPIECZENIE: Usługi medyczne w USA są najdroższe na świecie, dobrze jest zatem przed wylotem wykupić ubezpieczenie zdrowotne na czas podróży i pobytu.
WALUTA: Obowiązująca waluta to oczywiście DOLAR AMERYKAŃSKI $. Jeśli w czasie pobytu w USA mamy zamiar płacić kartami lub wypłacać pieniądze na miejscu, to koniecznie powinniśmy poinformować o tym nasz BANK. Jeśli posiadamy karty z chipami, trzeba będzie zablokować ich aktywność.
KOMUNIKACJA: Jeśli chcemy swobodnie poruszać się po terytorium USA, najlepiej wynająć samochód w jednej z sieciowych wypożyczalni. Najtaniej zrobimy to... w Polsce, przez internet – taka rezerwacja nic nie kosztuje i w każdej chwili można ją anulować, jeśli wytropimy w sieci tańszą ofertę. Warto również dokładnie sprawdzić, czy w cenę wypożyczenia wliczona jest także opłata za ubezpieczenie oraz podatek, aby uniknąć nieprzyjemnych niespodzianek. Dotyczy to także limitu mil (po jego przekroczeniu trzeba uiścić dodatkową opłatę), a także ewentualnej dopłaty za drugiego kierowcę. Ceny zaczynają się od 15 $ za dobę. Po uiszczeniu opłat i okazaniu paszportu oraz prawa jazdy (w teorii – międzynarodowego, ale w praktyce honorowane jest zwykłe polskie) możemy wyjechać na amerykańskie drogi jeepem, mustangiem, fordem czy chevroletem. Ci, którzy chcą poczuć wiatr we włosach, podróżując słynną Route 66, mogą wybrać sobie auto w wersji cabrio.
My – ze względu na długość trasy – zdecydowaliśmy się dodatkowo na wynajęcie kierowcy-przewodnika, co razem z wypożyczeniem samochodu kosztowało nas 25 $ na dobę.
Podczas pobytu w Nowym Jorku korzystaliśmy z ogólnoświatowej sieci BIG BUS. Dzięki temu zwiedzaliśmy miasto z profesjonalnym przewodnikiem, który pokazał nam wiele interesujących miejsc i pasjonująco opowiadał o historii NYC.
UWAGA: Wykupienie całorocznej karty America the Beautiful gwarantuje nam oraz osobom podróżującym z nami jednym pojazdem wjazd do wszystkich parków narodowych oraz miejsc określanych jako federal lands (m.in. Dolina Śmierci, Wielki Kanion, Bryce Canyon, Yosemite National Park). Cena karty to 80 $.
KULINARIA: Temu tematowi poświęcę oczywiście osobny rozdział, chcę tylko zaznaczyć, że warto przygotować się na dość szczególne menu podczas podróżowania po Stanach. Najgorsze są śniadania – monotonne, obrzydliwie słodkie i mdłe. Wszędzie praktycznie serwuje się to samo: gofry i pancakes (naleśniki) z syropem klonowym, jajecznicę z proszku (!), muffinki i... OKROPNĄ KAWĘ (a raczej napój kawopodobny). Do tego wszechobecny FAST FOOD – Stany to prawdziwy raj dla smakoszy hamburgerów, steków i frytek. Śmieciowe jedzenie to plaga tego kraju, a także przyczyna otyłości Amerykanów. Oni praktycznie nie mają żadnych szans w sytuacji powszechnej dostępności wysokokalorycznych, ociekających tłuszczem i przesłodzonych dań. Jeśli chce się jeść bez umiaru, wystarczy dopłacić kilka dolarów do konsumpcji „no limits”. To dlatego odsetek ludzi cierpiących z powodu otyłości jest tu najwyższy na świecie. Nikt się tym jednak zbytnio nie przejmuje – po prostu otyli ludzie kupują sobie pojazdy elektryczne, wyposażone często w podesty do przewożenia małych dzieci.
OBYCZAJE: „NO PROBLEM!” - tak w skrócie można scharakteryzować sposób bycia Amerykanów. Są (prawie) zawsze uśmiechnięci, wyluzowani, a co najważniejsze - pomocni. Ubierają się w to, co mają pod ręką, nie oceniają innych i nie lubią być oceniani. Z chęcią wskażą drogę, niejednokrotnie zdarza się, iż podprowadzą pod wskazany adres. Także policja w Stanach jest wyjątkowo uprzejma i pomocna. Zawsze uśmiechnięci policjanci służą radą i wsparciem, a w skrajnych przypadkach pomogą nawet zmienić opony w samochodzie.
Powitalny zwrot „Hello, how are you?” nie jest bynajmniej zachętą do zwierzeń :) Amerykanie z reguły nie są ciekawscy, nie interesuje ich życie innych, ani tym bardziej świat poza Stanami. Liczy się tylko to, co tu i teraz. W złym tonie jest poruszanie tematów politycznych, a także rozmowy o zarobkach i... terroryzmie.
ŚWIĘTA: Święta w USA to przede wszystkim okazja do zakupów i wyprzedaży. W dni świąteczne nieczynne są banki i instytucje publiczne, w tym urzędy federalne oraz placówki dyplomatyczne w innych krajach. Sklepy (z wyjątkiem stanu Utah) są otwarte cały tydzień, także w niedziele. Oprócz Nowego Roku (New Year's Day) i Bożego Narodzenia (Christmas, 25 grudnia) Amerykanie obchodzą także Dzień Martina Lutera Kinga (Birthday of M. L. King, Jr.) w trzeci poniedziałek stycznia, President's Day (trzeci poniedziałek lutego), Memorial Day (ostatni poniedziałek maja), Independence Day (4 lipca), Labour's Day (pierwszy poniedziałek września), Columbus Day (Dzień Krzysztofa Kolumba, drugi poniedziałek października), Veterans Day (11 listopada) oraz Thangiving (Dzień Dziękczynienia, zwany też Turkey Day – Dniem Indyka, czwarty czwartek listopada).
Uwaga: jeżeli święto stałe (np. Dzień Niepodległości, Dzień Weterana) przypada w sobotę, obchodzi się je w poprzedzający piątek. Jeżeli święto przypada w niedzielę, obchodzi się je w następny poniedziałek.
Komiks
Wszystkie pozostałe części komiksu "W POGONI ZA SMAKIEM" znadziecie TUTAJ!!
Ciekawostka
W Kanionie Antylopy powstało najdroższe zdjęcie świata, zatytułowane „Phantom”, które sprzedano za 6,5 mln dolarów. Jego autorem jest fotograf Peter Lik. LInk do FOTO