USA (1/3) - Szlakiem Parków Narodowych
LA, Sequoia Park, Kings Canyon, Dolina Śmierci, Badwater Basin
Podróżnie
Rys. Mapa Warszawa - Los Angeles.
Naszą podróż rozpoczynamy od Miasta Aniołów – Los Angeles. Mimo, że na miejsce dotarliśmy bardzo późno, od razu wybraliśmy się na wieczorny spacer po mieście. Chcieliśmy skonfrontować wyobrażenia z rzeczywistością i poszukać śladów naszych ulubionych gwiazd. Najłatwiej znaleźć je oczywiście na słynnej Walk of Fame. Nie było łatwo, bo słynny chodnik ciągnie się od skrzyżowania z Vine Street przez ponad dwa kilometry po obu stronach Hollywood Boulevard, ale po kilkunastu minutach „gwiezdnego szaleństwa” cel pierwszy został osiągnięty!
Fot. Los Angeles - Walk of Fame czyli Aleja Gwiazd.
Wśród ponad 2 600 różowych gwiazd (co roku przybywa ich 20), upamiętniających wybitnych twórców filmu, telewizji czy muzyki możemy znaleźć również postacie fikcyjne, takie jak Kermit, Myszka Miki czy Godzilla, a także odciśnięte w betonie autografy Dartha Vadera oraz słynnych robotów z „Gwiezdnych wojen”: R2D2 i C3PO. Są i polskie nazwiska: Pola Negri, Leopold Stokowski, Ryszard Bolesławski czy Ignacy Jan Paderewski. Mimo wszystko Walk of Fame – w wielu miejscach brudna i niesamowicie zatłoczona - nieco rozczarowuje. Na pociechę można sobie pstryknąć zdjęcie z przebranym za Supermana, Hana Solo lub Freddy'ego Kruegera, aktorem. Kto wie, może za kilka lat to jego ręka odciśnie się w różowym betonie...? W końcu to Hollywood! Jednak jeśli spodziewacie się czerwonych dywanów, to lepiej włączcie sobie powtórkę z rozdania Oscarów :)
Rankiem następnego dnia, przed wyruszeniem w dalszą drogę, wskoczyłem jeszcze na chwilę „w buty” samego George'a Clooney'a
Fot. Ślady George'a Clooney'a oraz autografy i ”odciski” innych gwiazd na Walk of Fame.
Podążając dalej tropem gwiazd jedziemy do Beverly Hills. Kto ma ochotę, może wykupić sobie wycieczkę szlakiem rezydencji filmowych sław. Teren wygląda imponująco. Wszędzie starannie przystrzyżone trawniki, piękne palmy i... brak chodników. Mieszkańcy okolicznych rezydencji poruszają się wyłącznie limuzynami i raczej nie życzą sobie, by każdego dnia odbywały się pod ich oknami przemarsze hord turystów...
Fot. Beverly Hills – słynny Beverly Hotel oraz rezydencja Toma Hanksa.
Zostawiamy za sobą luksusową Beverly Hills i kierujemy się w stronę plaży w Santa Monica. Tu kończy się najsłynniejsza droga Ameryki, Route 66.
Fot. Malownicze molo w Santa Monica - tu kończy się Route 66.
Santa Monica powitała nas wspaniałą pogodą i tłumami turystów. Plaża przypomina zdjęcia z planu „Słonecznego patrolu”, chciałoby się zostać dłużej, ale zamiast prażyć się w słońcu, wskakujemy do klimatyzowanego samochodu i podążamy w kierunku kolejnego symbolu Ameryki: wielkiego napisu HOLLYWOOD, znajdującego się na zboczu góry Lee.
Fot. Symbol Hollywood.
Patrząc na ludzi, oblegających słynne wzgórze oraz rozciągające się u jego stóp luksusowe zabudowania trudno sobie wyobrazić, że zaledwie 120 lat temu była tu tylko niewielka, uboga, indiańska osada. Dziś, by dostać się w pobliże monstrualnych, czternastometrowych liter, trzeba spędzić kilka godzin w kolejkach, biegnących w serpentynie dróg prowadzących na szczyt. My zadowoliliśmy się zdjęciem zrobionym z punktu widokowego.
Zjeżdżamy ze wzgórza Lee w kierunku jedynego na świecie „miasta w mieście” - Universal City, które rządzi się własnymi prawami – nie płaci podatków i ma odrębne przepisy budowlane. Przed nami wielkie studio filmowe, w którym możemy dosłownie wejść w scenerię i poczuć atmosferę panującą na planach filmowych najbardziej znanych produkcji na świecie. To UNIVERSAL STUDIOS – miejsce, w którym fikcja miesza się z rzeczywistością i gdzie produkuje się marzenia.
Fot. Universal Studios i ich wielkie, metalowe, ruchome logo.
Jest tutaj mnóstwo atrakcji, a my mamy zaledwie 6 godzin na zwiedzanie! Choć początkowo filmowe dekoracje i gigantyczne gadżety wydają się nieco tandetne, dajemy się uwieść magii Fabryki Snów i z każdą chwilą czujemy się coraz bardziej „bajkowo”.
Fot. Universal Studios - "przymusowa" trasa handlowa.
Fot. Universal Studios - "synu, kamera Cię kocha" ;)
Fot. Universal Studios - the Simpsons.
Do wyboru mamy m.in.: Studio Tour, czyli niesamowitą przejażdżkę po legendarnych planach filmowych, post-apokaliptyczne klimaty „The Walking Dead”, spotkanie oko w oko z King-Kongiem, wizytę u Simpsonów lub Minionków, magiczny świat Harry'ego Pottera, podróż przez wirtualny świat Transformersów, tsunami wrażeń w WaterWorld i wiele innych fantastycznych miejsc. My zdecydowaliśmy się na zwiedzanie zamku Harry'ego Pottera. Niestety, udało się nam wytrzymać w kolejce tylko pół godziny i z daleka zobaczyć jedynie Hogwart oraz zajawkę wnętrza zamku. Perspektywa stania dwóch kolejnych godzin w potężnym upale sprawiła, że z żalem zrezygnowaliśmy. Maybe next time :)
Fot. Universal Studio - Wejście do zamku Hogwart.
Zmęczeni nadmiarem wrażeń opuszczamy Fabrykę Snów. Jadąc w kierunku gór Sierra Nevada, podziwiamy przepływający za oknami dziki krajobraz. Majestatyczne skały, tworzące Tunnel Rock, wyglądają jak brama do innego świata.
Fot. Tunnel Rock.
Kolejny etap naszej podróży to kompleks Parków Narodowych, Kings Canyon oraz miejsce, gdzie rosną największe na świecie sekwoje – Sequoia National Park. Te słynne amerykańskie kolosy potrafią osiągać wysokość ponad 80 metrów, a ich potężne pnie - do kilkunastu metrów średnicy. Podczas spaceru po parku wdychamy krystalicznie czyste powietrze, delektując się wspaniałym, orzeźwiającym zapachem tych majestatycznych drzew.
Fot. Sequoia National Park - trasa zwiedzania.
Fot. Sequoia National Park.
Żadne zdjęcia nie oddadzą rozmiarów tych drzew – ich potęga widoczna jest dopiero w zestawieniu z filigranowymi postaciami ludzi. Najstarsze sekwoje mają ok. 3 000 lat i pamiętają czasy Konfucjusza, Buddy czy Juliusza Cezara. Są niezwykle odporne i właściwie nieśmiertelne – gruba na kilkadziesiąt centymetrów kora chroni je przed atakami pleśni, grzybów i owadów. Niestraszny im nawet człowiek, bo drewno sekwoi – choć wyjątkowo trwałe – jest przy tym bardzo kruche i nie nadaje się (na szczęście!) do budowy okrętów, domów czy mostów. Prastare drzewa upadają jedynie pod swoim własnym ciężarem.
Co ciekawe, do rozmnażania potrzebują... ognia, bo ich szyszki, które mogą wisieć na drzewie macierzystym aż 20 lat, uwalniają nasiona dopiero pod wpływem bardzo wysokiej temperatury. Dlatego na terenie Sequoia National Park okresowo dopuszcza się do kontrolowanych pożarów, które stwarzają sekwojom odpowiednie warunki do rozmnażania, oczyszczają las z drzew innych gatunków i pozwalają wyrosnąć młodym drzewom.
Fot. Największe drzewo świata – sekwoja General Sherman w otoczeniu imponujących krewniaków.
Opuszczamy zachodnie zbocza Sierra Nevada, porośniętą lasami krainę potężnych gór, wyżłobionych przez lodowce, wodospady i rzeki. Kierujemy się w głąb lądu, na wschód, w stronę jednego z najbardziej suchych i niegościnnych miejsc na Ziemi – Doliny Śmierci.
Fot. Krajobraz Kings Canyon.
Zanim przybyliśmy do Doliny Śmierci, nazwa ta wydawała się nam tylko kolejnym „chwytem marketingowym”. Na miejscu, w palącym słońcu, w temperaturze około 50 stopni Celsjusza przekonujemy się, że w określeniu tym nie ma ani odrobiny przesady.
Death Valley National Park powitał nas widokiem kolorowych skał, zwanych „Paletą Artysty” (Artist's Palette). Ich niezwykłe żółte, czerwone, pomarańczowe, fioletowe i zielone barwy powstały przez utlenianie się związków żelaza i miki. Potem nie było już tak cukierkowo – dość powiedzieć, że wielu organizatorów wycieczek wymaga od turystów podpisania specjalnego oświadczenia, że wkraczają na teren Doliny na własną odpowiedzialność. Jedno jest pewne, bez solidnego zapasu wody człowiek nie ma tam czego szukać.
Fot. Barwne skały zwane „Paletą Artystów”.
Patrząc na krajobraz Doliny Śmierci trudno sobie wyobrazić, że przez ponad miliard lat istniało tu... ciepłe, płytkie morze. Jego pozostałością są pokłady wapienia, który powstał ze skorup i szkieletów mikroskopijnych morskich zwierząt. Około 100 milionów lat temu nachodzące na siebie płyty tektoniczne spowodowały wybuchy wulkanów oraz wypiętrzenie się stromych, górskich pasm. W wyniku rozciągania się skorupy ziemskiej góry zaczęły się rozsuwać na boki, co spowodowało zapadanie się doliny.
Fot. Dolina Śmierci.
Proces ten, który rozpoczął się 13 mln lat temu, trwa nadal; dziś dno Doliny Śmierci znajduje się 86 m poniżej poziomu morza i wciąż opada w tempie 2,5 mm rocznie. To tzw. Badwater Basin – spękany, pokryty płatami soli suchy basen – pozostałość po wielkim jeziorze polodowcowym, które wypełniało dolinę przez prawie 200 tysięcy lat. Co ciekawe, sól nie pochodzi wcale z pradawnego morza – została spłukana z gór, podczas topnienia lodowca.
Fot. Badwater Basin – największa depresja na terenie USA.
W wyniku ocieplania się klimatu ogromne jezioro wyschło dwa tysiące lat temu, pozostawiając po sobie „księżycowy” krajobraz. Spory fragment Doliny Śmierci stanowi dziś tzw. Diabelskie Pole Golfowe, na którym zalegają kilkunastocentymetrowe bryły o ostrych krawędziach, złożone z mieszaniny ziemi i soli.
Fot. Devils Golf Course czyli Diabelskie Pole Golfowe.
Na terenie Death Valley znajdziemy jedną z największych zagadek geologicznych na Ziemi – słynne „wędrujące kamienie” na tzw. Torze Wyścigowym (Racetrack Playa). Geologowie do dziś nie są pewni, w jaki sposób pojedyncze skały, ważące nawet 300 kg, same poruszają się po dnie Doliny, pozostawiając po sobie kilkusetmetrowe „tory”, wyżłobione w suchym dnie. Czy przyczyną są padające tu od czasu do czasu deszcze, powodujące rozmiękanie gliniastego podłoża i towarzyszące im huraganowe podmuchy wiatru? Nie wiadomo.
Bo choć trudno w to uwierzyć - patrząc na rozprażone w słońcu, słone pustkowie Doliny Śmierci – zdarzają się tu... powodzie. Roczna średnia opadów wynosi 5 cm, ale mniej więcej raz na 10 lat cała ta woda spada jednego dnia. Wówczas pustynia pokrywa się zielenią i dywanem barwnych kwiatów, a rwące, błotniste rzeki szlifują marmurowe ściany Mosaic Canyon. Niestety, nie mieliśmy tyle szczęścia, by móc podziwiać to rzadkie zjawisko – ostatnia wielka ulewa miała miejsce w 2013 roku, więc kolejnej można się spodziewać dopiero za kilka lat...
Udało nam się natomiast sfotografować z góry Badwater Basin. Dopiero z tej perspektywy widać skalę tego miejsca – to ten biały pasek na dole. Robi wrażenie, prawda?
Fot. Badwater Basin z góry.
Na tym kończymy pierwszą część naszej podróży. Jedziemy w stronę Las Vegas i kolejnych parków narodowych. Ciąg dalszy naszej opowieści o Stanach w następnym odcinku T U T A J!
Od Kuchni
Wybierając się w podróż do Stanów planowaliśmy przede wszystkim spróbować „sztandarowych dań” tamtejszej kuchni: słynnych na cały świat steków, niezliczonych rodzajów hamburgerów i hot-dogów oraz oczywiście naleśników i gofrów. Zdecydowanie nie jest to dieta dla osób liczących kalorie :)
Pierwszy osobiście zakupiony hamburger na amerykańskiej ziemi zjedliśmy w Santa Monica, przy końcu Route 66, w znanej knajpie „PIER BURGER”. Tak wygląda „dieta pudełkowa” w tamtejszym wydaniu.
Fot. Kultowy hamburger w PIER BURGER.
Fot. PIER BURGER „przyprawiony” typowo amerykańską estetyką.
USA to kraina kulinarnych sieciówek. Nam najbardziej przypadła do gustu nieznana w Polsce sieć DENNY'S – głównie ze względu na rewelacyjne steki. Nie przeszkadzało nam nawet, że podaje się je w towarzystwie „podwójnych ziemniaków”, czyli frytek oraz... ziemniaczanego puree.
Fot. Stek w „Denny’s” plus połączenie ziemniaków z kartoflami.
Inne popularne danie to sałatka z grillowanym kurczakiem, marynowanym w sosie BBQ. Ten charakterystyczny, „dymny” aromat barbecue odnajdziemy w licznych amerykańskich potrawach.
Fot. Sałatka z grillowanym kurczakiem.
„Denny's” serwuje również dania kuchni meksykańskiej. Nie wyglądają może zbyt apetycznie, ale – wbrew naszym obawom – okazały się całkiem smaczne. Szczególnie smakowały nam wołowe nachos z przypiekanym serem i fasolą, podane z gęstą, kwaśną śmietaną.
Fot. Beef nachos.
Przywiezione inspiracje:
Fot. Gofry śniadaniowe, przepis znajdziecie TUTAJ
Fot. Stek na puree ziemniaczanym, przepis znajdziecie TUTAJ
Fot. AMERICAN PIE - szarlotka, przepis znajdziecie TUTAJ
Porady
DOKUMENTY: Aby wybrać się na wycieczkę do USA, potrzebujemy paszportu oraz wizy turystycznej. Na szczęście – wbrew obiegowym opiniom - otrzymanie takiej wizy nie jest wcale trudne. Bez problemu dostanie ją każdy, kto nie miał zatargów z prawem, nie przedłużał wcześniej pobytu w Stanach, ani nie posiada rodziny przebywającej nielegalnie na terenie USA. Dokument ten można otrzymać w dwóch placówkach: w Ambasadzie Amerykańskiej w Warszawie oraz w Konsulacie Generalnym w Krakowie. Podczas kilkuminutowej rozmowy z urzędnikiem padają pytania dotyczące pracy, zarobków, ostatnich podróży oraz planów pobytu w Stanach; pobierane są odciski palców.
Koszty wizy turystycznej to 400-500 zł (w zależności od kursu dolara), a jej wyrobienie trwa ok. 3-4 tygodni (włącznie z rozmową w ambasadzie czy konsulacie). Szczegółowe informacje na ten temat znajdziecie tutaj:
http://www.ustraveldocs.com/pl_pl/pl-niv-visaapply.asp
oraz
UWAGA: Dokument, który otrzymujemy w placówce dyplomatycznej USA w Polsce, nie jest właściwie wizą, lecz jedynie promesą wizową. O tym, czy ostatecznie dostaniemy wizę turystyczną, uprawniającą do wjazdu na teren USA, decyduje już na miejscu (po przylocie do Stanów) Urzędnik Imigracyjny po rozmowie na temat celu i miejsca pobytu oraz sytuacji zawodowej i rodzinnej. Ustala on także ostatecznie czas pobytu turystycznego (od 2 tygodni do pół roku) – nawet jeśli otrzymamy w kraju promesę na 10 lat, oznacza to jedynie, że w ciągu najbliższych 10 lat możemy ubiegać się w USA o wizę turystyczną.
KIEDY JECHAĆ?: My wybraliśmy okres od końca lipca do połowy sierpnia, ale najlepszy czas na zwiedzanie Stanów to przełom września i października. Środek lata zdecydowanie odradzamy - ze względu na upały, tłumy turystów oraz wysokie ceny benzyny. Zimą krajobrazy w Stanach są bardzo piękne, ale srogie mrozy, śnieżyce i szybko zapadający zmierzch raczej nie sprzyjają zwiedzaniu.
BAGAŻ: Wybierając się za wielką wodę warto zaopatrzyć się w specjalne adaptery (przejściówki, przełączki) do urządzeń elektrycznych (laptopów, ładowarek, golarek itp.). Przydadzą się także kamery lub aparaty fotograficzne oraz lornetki. Pamiętajmy też o zabraniu ze sobą podstawowych leków, które mogą się nam przydać w podróży oraz podczas pobytu. Nie pakujmy do walizek polskich wyrobów spożywczych (wędlin, serów), owoców, warzyw, kwiatów, ani roślin – nie wolno wwozić ich w prywatnym bagażu na teren USA. Warto zadbać o staranne zamknięcie walizek (kod, kłódka) lub zafoliowanie ich na lotnisku – zmniejsza to ryzyko kradzieży oraz uszkodzenia bagażu.
UBEZPIECZENIE: Usługi medyczne w USA są najdroższe na świecie, dobrze jest zatem przed wylotem wykupić ubezpieczenie zdrowotne na czas podróży i pobytu.
WALUTA: Obowiązująca waluta to oczywiście DOLAR AMERYKAŃSKI $. Jeśli w czasie pobytu w USA mamy zamiar płacić kartami lub wypłacać pieniądze na miejscu, to koniecznie powinniśmy poinformować o tym nasz BANK. Jeśli posiadamy karty z chipami, trzeba będzie zablokować ich aktywność.
KOMUNIKACJA: Jeśli chcemy swobodnie poruszać się po terytorium USA, najlepiej wynająć samochód w jednej z sieciowych wypożyczalni. Najtaniej zrobimy to... w Polsce, przez internet – taka rezerwacja nic nie kosztuje i w każdej chwili można ją anulować, jeśli wytropimy w sieci tańszą ofertę. Warto również dokładnie sprawdzić, czy w cenę wypożyczenia wliczona jest także opłata za ubezpieczenie oraz podatek, aby uniknąć nieprzyjemnych niespodzianek. Dotyczy to także limitu mil (po jego przekroczeniu trzeba uiścić dodatkową opłatę), a także ewentualnej dopłaty za drugiego kierowcę. Ceny zaczynają się od 15 $ za dobę. Po uiszczeniu opłat i okazaniu paszportu oraz prawa jazdy (w teorii – międzynarodowego, ale w praktyce honorowane jest zwykłe polskie) możemy wyjechać na amerykańskie drogi jeepem, mustangiem, fordem czy chevroletem. Ci, którzy chcą poczuć wiatr we włosach, podróżując słynną Route 66, mogą wybrać sobie auto w wersji cabrio.
My – ze względu na długość trasy – zdecydowaliśmy się dodatkowo na wynajęcie kierowcy-przewodnika, co razem z wypożyczeniem samochodu kosztowało nas 25 $ na dobę.
Podczas pobytu w Nowym Jorku korzystaliśmy z ogólnoświatowej sieci BIG BUS. Dzięki temu zwiedzaliśmy miasto z profesjonalnym przewodnikiem, który pokazał nam wiele interesujących miejsc i pasjonująco opowiadał o historii NYC.
UWAGA: Wykupienie całorocznej karty America the Beautiful gwarantuje nam oraz osobom podróżującym z nami jednym pojazdem wjazd do wszystkich parków narodowych oraz miejsc określanych jako federal lands (m.in. Dolina Śmierci, Wielki Kanion, Bryce Canyon, Yosemite National Park). Cena karty to 80 $.
KULINARIA: Temu tematowi poświęcę oczywiście osobny rozdział, chcę tylko zaznaczyć, że warto przygotować się na dość szczególne menu podczas podróżowania po Stanach. Najgorsze są śniadania – monotonne, obrzydliwie słodkie i mdłe. Wszędzie praktycznie serwuje się to samo: gofry i pancakes (naleśniki) z syropem klonowym, jajecznicę z proszku (!), muffinki i... OKROPNĄ KAWĘ (a raczej napój kawopodobny). Do tego wszechobecny FAST FOOD – Stany to prawdziwy raj dla smakoszy hamburgerów, steków i frytek. Śmieciowe jedzenie to plaga tego kraju, a także przyczyna otyłości Amerykanów. Oni praktycznie nie mają żadnych szans w sytuacji powszechnej dostępności wysokokalorycznych, ociekających tłuszczem i przesłodzonych dań. Jeśli chce się jeść bez umiaru, wystarczy dopłacić kilka dolarów do konsumpcji „no limits”. To dlatego odsetek ludzi cierpiących z powodu otyłości jest tu najwyższy na świecie. Nikt się tym jednak zbytnio nie przejmuje – po prostu otyli ludzie kupują sobie pojazdy elektryczne, wyposażone często w podesty do przewożenia małych dzieci.
OBYCZAJE: „NO PROBLEM!” - tak w skrócie można scharakteryzować sposób bycia Amerykanów. Są (prawie) zawsze uśmiechnięci, wyluzowani, a co najważniejsze - pomocni. Ubierają się w to, co mają pod ręką, nie oceniają innych i nie lubią być oceniani. Z chęcią wskażą drogę, niejednokrotnie zdarza się, iż podprowadzą pod wskazany adres. Także policja w Stanach jest wyjątkowo uprzejma i pomocna. Zawsze uśmiechnięci policjanci służą radą i wsparciem, a w skrajnych przypadkach pomogą nawet zmienić opony w samochodzie.
Powitalny zwrot „Hello, how are you?” nie jest bynajmniej zachętą do zwierzeń :) Amerykanie z reguły nie są ciekawscy, nie interesuje ich życie innych, ani tym bardziej świat poza Stanami. Liczy się tylko to, co tu i teraz. W złym tonie jest poruszanie tematów politycznych, a także rozmowy o zarobkach i... terroryzmie.
ŚWIĘTA: Święta w USA to przede wszystkim okazja do zakupów i wyprzedaży. W dni świąteczne nieczynne są banki i instytucje publiczne, w tym urzędy federalne oraz placówki dyplomatyczne w innych krajach. Sklepy (z wyjątkiem stanu Utah) są otwarte cały tydzień, także w niedziele. Oprócz Nowego Roku (New Year's Day) i Bożego Narodzenia (Christmas, 25 grudnia) Amerykanie obchodzą także Dzień Martina Lutera Kinga (Birthday of M. L. King, Jr.) w trzeci poniedziałek stycznia, President's Day (trzeci poniedziałek lutego), Memorial Day (ostatni poniedziałek maja), Independence Day (4 lipca), Labour's Day (pierwszy poniedziałek września), Columbus Day (Dzień Krzysztofa Kolumba, drugi poniedziałek października), Veterans Day (11 listopada) oraz Thangiving (Dzień Dziękczynienia, zwany też Turkey Day – Dniem Indyka, czwarty czwartek listopada).
Uwaga: jeżeli święto stałe (np. Dzień Niepodległości, Dzień Weterana) przypada w sobotę, obchodzi się je w poprzedzający piątek. Jeżeli święto przypada w niedzielę, obchodzi się je w następny poniedziałek.
Komiks
Wszystkie pozostałe części komiksu "W POGONI ZA SMAKIEM" znadziecie TUTAJ!!